AKTUALNOŚCI
W samo okienko (124) - San Escobar14.02.2021r.
Lot na San Escobar przebiegał w miłej atmosferze. Personel pokładowy w osobach uśmiechniętych od ucha do ucha stewardes, najwyraźniej szczęśliwych, że dostały szczepionkę z drugiego obiegu, dbał, aby podróżującym niczego nie brakowało. Meksykańskie piwo Corona z limonką w szyjce za darmo w myśl hasła "lej w siebie ile chcesz", przekąski tak samo gratis, jednym zdaniem: hulaj dusza piekła nie ma! I do tego to towarzystwo, jakby wygrane na ulicznej loterii.

- Daleko jeszcze?

Przypomniał mi się ten osioł z kreskówki "Shrek" i jego natarczywe pytanie, gryzące w ucho, uruchamiające zazwyczaj spiralę wnerwienia.

Barman Ziutek siedział obok, oparty w fotel, a raczej wbity w niego, zapięty pasem, ze wzrokiem wlepionym w małe samolotowe okienko, bielszy na skórze niż chmury na zewnątrz. Pasował idealnie do indiańskiego określenia "blada twarz". Zmienił się nie do poznania po starcie. Tak jakby ktoś spuścił z niego soki witalności i biedaczyna siedział teraz rozładowany jak bateria paluszek.

- Dopiero co kapitan oznajmił uzyskanie wysokości przelotowej. Zobaczy pan, zleci jak z bicza strzelił.
Moje wyjaśnienie okazało się marnym pocieszeniem. Każda sekunda podróży w przestworzach była dla niego mordęgą, katuszami rwącymi jego umysł na strzępy, na którą sam się zapisał.

- Że mnie cholera jasna podkusiło...

Od czasu do czasu mamrotał coś sam do siebie, obwiniając się, że sam zafundował sobie ten stres.

- Niech się pan nie łamie. Na San Escobar pełno słońca, wygrzeje pan kości pod palmami, błękit morza. Jak wylądujemy, to zobaczy pan niebo na ziemi.

- Jak wylądujemy...

Grobowy ton czarnowidza zaklinający w duchu przeznaczenie. Niecodzienne sytuacje potrafiły wyzwolić w człowieku machinę samozagłady, myślenia, że na pewno wszystko pójdzie nie tak. I te wysyłane prośby do Boga, jedna za drugą, że jak tylko wylądujemy, to będę robił/robiła to i to.

- Kto jest mistrzem San Escobar?

Zapytałem z głupia frant, żeby użyć jakiś wytrych do uwolnienia go z tej markotnej pułapki. Z podanej mu butelki Corony posmakował jedynie limonki, jakby kwaśny owoc miał przypomnieć mu, że jeszcze był wśród żywych.
Wzruszył ramionami.

- Nie sprawdziłem w necie. Pan wie?

- Nie mają ligi. Nie lubią piłki nożnej.

Coś w nim drgnęło jakbym wrzucił monetę do automatu z puszką energią. Odciągnął chyżo spojrzenie od okienka i utkwił je badawczo we mnie.

- Co pan powiedział?! Że nie lubią futbolu?! To... to... Jest w ogóle taki kraj na świecie?

- Najwidoczniej jest. Pewnie kopią po plaży jakąś szmaciankę, ale są zbyt leniwi, aby uganiać się po trawie, której chyba nie mają. Słońce jest tak silne, że wypala tatuaże na skórze. Tubylcy dolą swoje mistrzostwa w zbieraniu bananów, siedzieć w cieniu, popijać ichniejsze piwo kukurydziane, skubać turystów z dolców i jełro niczym stada mew.

- Nie lubią piłki nożnej - Ziutek powtórzył to zdanie, dzieląc je na sylaby i próbował raz jeszcze zrozumieć jego sens. - To musi być jakiś dziki kraj.

Wrócił na sekundy do poprzedniej, beznadziejnej pozycji.

- Ale w hotelu mają chyba jakąś kablówkę?

- Spokojna głowa. Transmisje meczów na okrągło. Bukmacherka też pewnie tutaj kwitnie niezawodnie jak banany. Obstawiał pan kiedyś?

Pokiwał przecząco głową z kwaśną miną i wcale nie od zielonego cytrusa z butelki, w której poziom Corony nie uległ zmianie. Jakby była trucizną w płynie.

- Hazard jest nie dla mnie. Lubię minimalizować ryzyko... - zawahał się. - Choć diabeł jeden mnie podkusił na ten lot.

Nagle zaskrzeczał interkom i w głośnikach dał się słyszeć głos kapitana. Przedstawił się szarmancko, przywitał wszystkich bardzo serdecznie w imieniu załogi, przekazał kilka podstawowych informacji o rejsie i na koniec dodał:

- Czyli dzisiaj, proszę państwa, wszyscy spadamy razem.

Rozbrzmiała salwa śmiechu. Poczucie humoru pilota przyniosło skutek odwrotny od zamierzonego. Ziutek schował głowę w dłoniach. Sprawiał wrażenie robiącego rachunek sumienia.

- Daj pan spokój. Zamówię panu coś mocniejszego na rozluźnienie. Nie będzie pan taki spięty jak agrafka.
Skinął niewyraźnie, zgadzając się. Było mu już wszystko jedno.

- Skoro nie mają ligi, to może uda nam się wyłowić jakiś nieoszlifowany "diament" na tej plaży? Zabawimy się w skautów. Co pan na to? - zapytałem kilka minut później. - Ronaldo też pochodzi z małej wyspy. Z Madery. Tam też nie mieli ligi.

Widać było, że szklaneczka chivas zadziałała jak antidotum na załamanie nastroju. Właściciel baru "Samobuj" nabrał kolorów na twarzy. Lekko poczerwieniał. Tama niepokoju została wysadzona w powietrze i krew płynęła w nim dziarsko.

- A mówi pan po eskobarsku?

- Ni w ząb - odparłem z uśmiechem na twarzy, wiedząc, że ten trop prowadził donikąd - Ale chyba trochę angielskiego rozumieją. Zresztą chyba ich plemienny język quechua został zamieniony na urzędowy hiszpański, to... Real, Atletico, Vamos!, amigos, pelota. Rzucimy kilka słów niby przynętę i powinni chwycić. Założymy te koszulki piłkarskie, mamy telefony komórkowe, co więcej trzeba? Przynajmniej nie będzie nudno przez ten tydzień.

Ziutek rozpromienił się niczym konkwistador, marzący o górze złota tuż po wylądowaniu na wyspie, zdobyciu zaufania tubylców poprzez wręczenie im kilku badziewnych paciorków i żądających w zamian pokazania najzdolniejszych kopaczy w wiosce. Łowcy głów.

- A jak nazwiemy naszą agencję? - zapytał.

Widać było, że wizja skautów pochłaniała go niczym gorączka najcenniejszego kruszcu, niczym ruchome piaski, jak te opowieści o ukrytym skarbie na wyspie, do której brakowało tylko jednego drobnego szczegółu: mapy.

- Coś wymyślimy. Damy na przykład Power Up jak ostatni album AC/DC.

- Power Up. Brzmi dobrze.

Wyzerował chivas ze szklaneczki i nacisnął guzik przywołujący stewardesę. Zamówił jeszcze raz to samo.

Założył ręce na brzuchu.

- Mam znajomego skauta w stolicy - zaczął, gdy dziewczyna w uniformie przyniosła mu trunek. Zamoczył delikatnie usta jakby próbował czy to ten sam smak i wrócił do rozmowy: - Ma utalentowanego zawodnika.

- To skarb.

- I tutaj zaczynają się schody, rozumie pan?

- Nie bardzo.

Barman zmierzwił brwi i szukał sposobu, by przeprowadzić mnie przez ten labirynt pełen niespodzianek.

- Chłopak nie ma jeszcze skończonych osiemnastu lat. Radzi sobie naprawdę nieźle, szereg goli na koncie, drużyna z pierwszych stron gazet i...

- I gdzie tu schody? - nadal nie rozumiałem.

- Hm... Po rundzie jesiennej rozdzwoniły się telefony od agentów, menedżerów różnej maści z całej Polski. Chłopakowi zaczęli mącić w głowie, aby podpisywał umowę to z tym, to z tamtym. Aby im udzielił prawa do reprezentowania go, rozumie pan?

- Bierze mnie pan za kogoś niespełna rozumu?

- Skądże znowu - o mało nie rozlał chivas. - Nie chciałem pana urazić.

- Żartowałem! I co dalej z tym chłopakiem?

Barman przełknął łyk.

- Rozpętała się burza. Istne tsunami. Jak się okazało ci niby agenci obiecywali wszystko za podpis, ale jak przychodziło co do czego, to na obiecankach się kończyło. Albo co niektórzy żądali od rodziców jeszcze, aby im płacić za to reprezentowanie chłopaka, wyobraża pan sobie?!

- Trutnie spijają nektar.
- A żeby cholera pan wiedział? Jak trzeba było wydawać pieniądze na to czy tamto, to ich nie było. A teraz? - zwilżył usta. - Znaleźli się wszyscy dobrzy wujkowie i nagle chcą pomagać. A najgorsze jest to, że kilku znajomych tego chłopaka musiało podpisywać umowy pod groźbą.

- Pod groźbą?!

- No tak! Zostali zmuszeni przez działaczy klubowych. Bo jakby nie podpisali umów tzw. menedżerskich, to posadziliby ich na ławce rezerwowych. Wie pan, takie nasze swojskie: "jesteś z nami, albo przeciw nam". Żeby pokazać kto rządzi. Handel niewolnikami za młodu.

- Co zrobić?... Jest inne wyjście z takiej sytuacji dla młodego chłopaka? - sam w to wątpiłem. - Ci, którzy widzą potencjalne korzyści z transferów, to i próbują mydlić oczy. Przecież wiemy, że gdzieniegdzie futbol karmi się naiwnością ludzi.

Spojrzał na mnie z rozbrajającym uśmiechem i prawie szturchnął mnie w ramię.

- Tylko nie na San Escobar! - wyrzucił to z siebie niczym Archimedes wrzeszczący "Eureka!". - San Escobar. To nie musi być wcale taki dziki kraj...

Lubiłem te jego barmańskie, filozoficzne wtręty, które wyciągał gdzieś z głębi siebie niczym lśniącą kotwicę z dna antycznego morza. Takiej kotwicy można było się uczepić.

Myślami jednak dryfowałem gdzieś obok tego chłopaka, który chciał mieć piłkarski świat u swych stóp, a wypływał na piłkarski ocean, wcale niespokojny, pełen wichrów, zimnych prądów, zdradliwych przesmyków i ludzi w przebraniu rekinów: głodnych szmalu.

Oby tylko wiatry mu sprzyjały i dotarł na swoją wyspę skarbów.

(© arek.lewenko@interia.pl)

::  Copyright © 2003-2024 MKS Debrzno  ::  Web design by Robert Białek  ::  Wszelkie prawa zastrzeżone  ::