AKTUALNOŚCI
W samo okienko (113) - Quo vadis?26.06.2020r.
Niektóre rozgrywki piłkarskie zostały wznowione niemal ku pokrzepieniu strapionych serc, na pocieszenie. Udawajmy że nic się nie stało, że na trybunach piłkarze zachowują dystans kilku metrów, a na boisku idą w zapasy w polu karnym. Czy jednak na pewno? Czy przypadkiem słuszność mają głosy twierdzące, że jeżeli ligi nie zostałyby dokończone, to plajta ogarnęłaby sporą liczbę klubów. Jak kruchy jest obecny przemysł futbolowy? Jak mocno ubóstwiana przez miliardy dyscyplina sportu uzależniła się od tabletek komercji?

Wbiegając w uliczkę w Barcelonie przy Passeig Gracia 8, napotkać można bar "Txapela", a w jego kolorowym wnętrzu miłą obsługę, serwującą w stolicy Katalonii baskijskie jedzenie. Miejsce dość popularne, mające wyborne położenie, bo rzut beretem stąd do głównej stacji metra przy Plaça Catalunya. W barze można odpocząć, posilić się smakowitymi pintxos, przekąskami na jednego hapsa, jednego gryza, na bazie smakowitych receptur z owocami morza w roli głównej. Nazwy niektórych z przekąsek jak Osasuna, Bilbao, Arantxa, Vizcaya, Urola, czy - upiornie wyglądająca Gilda, mieszają geografię z kuchnią i co najistotniejsze - potrafią zaspokoić głód lub jeszcze bardziej zaostrzyć apetyt. Dla mniej głodnych można także tylko zamówić zestaw flauta: mocna kawa i sandwicz z iberyjską szynką, przepyszną, wysuszoną jamon. Co kto woli. Tawerna autentyk, która przenosi w przestrzeni i smakuje prawie jak siódme niebo.

Stąd także drugi rzut beretem do sławetnej alei, wypolerowanej przez miliony podeszw, stóp turystów i rodzimych Katalończyków. Les Rambles, bo tak brzmi miano tego miejsca w języku katalońskim, wiedzie wprost na brzeg morza, tam, gdzie Krzysztof Kolumb wskazuje na monumencie kierunek na Zachód. Uparty był ten Genueńczyk, a jego rok 1492 przeszedł do historii. Początek złotej ery dla jednych, dla innych, tych za Atlantykiem, początek końca ich cywilizacji.

Z okien tawerny "Txapela" widać gwar, tłok przechodniów przetaczających się falami w obie strony. Okno na pędzący świat, jakby została minuta do końca meczu i remis nie zadowalał żadnej ze stron. Trzeba przyspieszać, a nie zwalniać tempo. Gazu, gazu! Tylko po co? Quo vadis? - zapytałby Heniu Sienkiewicz.

Słowo "txapela" w języku baskijskim oznacza beret, a wymawia się je czapela. Brzmi znajomo, prawda? Stąd już przecież blisko do czapuli, czapki, naszego nakrycia głowy. Podobieństwa chodzą parami, a liczne baskijskie bary w Barcelonie to nie przypadek. Zarówno Kraj Basków, jak i Katalonia, od lat starają się o niepodległość, mocno i wyraziście akcentując swoją tożsamość. Dość głośno było swego czasu o organizacji ETA, która organizowała szereg zamachów zbrojnych w ubiegłym stuleciu, walcząc o suwerenność Basków. A że futbol jest idealnym nośnikiem do manifestowania swoich przekonań i że można błyskawicznie dotrzeć do rzeszy dusz oraz umysłów?

Athletic Bilbao jest jednym z trzech klubów hiszpańskiej La Liga, który nigdy nie opuścił szeregów najwyższej klasy rozgrywkowej. Osiem razy świętował tytuł mistrza kraju na historycznym stadionie San Mamés, zwanym dostojnie La Catedral. Katedra została zrekonstruowana, może pomieścić obecnie ponad pięćdziesiąt tysięcy kibiców, jest ikoną futbolu na Półwyspie Iberyjskim, ale skarb Basków tkwi gdzie indziej. Athletic wydaje się być niczym komiksowa osada Galów, którzy bronią się zawzięcie nie tyle co przed nienasyconymi Rzymianami (odniesienie do fabuły serii Asterix), co przed przemysłem futbolowym, który zalewa świat i podmywa, topi co niektórych, bo zachłystują się długami, budowaniem klubów na kredyt, grą na hasło "wydajemy kasę, ile się da, a potem zobaczymy - jakoś to będzie".

Cholerka, słowo przemysł przechodzi mi ledwie przez gardło niczym jakiś grubas przez wąską szczelinę lub surowa ostryga. Zatyka się nieubłaganie. Przecież to zawsze był tylko futbol, nawet jeśli przez małe "f".

Athletic miał swoje początki jak szereg innych bohaterów piłkarskiej epopei. Klasyka gatunku. Może służyć jako szablon dla innych. Klub założony pod koniec XIX wieku, gdy nie mogący usiedzieć na miejscu angielscy żeglarze rzucali kotwice w różnych portach globu i w wolnych chwilach zarażali miejscowych tubylców kopaniem oraz uganianiem się za czymś, co w Hiszpanii określano jako la pelota, czyli piłka. Futbol zakorzeniał się silnie w robotniczych dzielnicach, stoczniowych dokach, stając się królem życia biedoty, suplementem diety dla ubogich. Tak jakby Anglicy rozdawali futbol zamiast funtów jako niedocenianą jeszcze wówczas walutę, bezcenny kruszec dający milionom ludzi więcej szczęścia niż złoto. Jego wycena zaczęła rosnąć.

Futbol stał się również metaforą wojny, a prostokąt boiska planszą bitwy pomiędzy plemionami dwóch sąsiadujących ze sobą wiosek, miast, czy państw. Nikt nie ginął. Nie brano jeńców. A jeżeli ktoś pomyślał, aby zmienić barwy klubowe i w następnym sezonie zagrać w drużynie rywala, zostawał judaszem, zdrajcą, którego wieszano tylko groźbami i tylko w wyobraźni. Biada takiemu.

Bilbao nie było inne. Teraz jest inne, bo klub poprzysiągł dotrzymać tradycji po grób, na wieki wieków, i skupiać się na wychowywaniu swoich własnych zawodników i nie poddawaniu się transferowej karuzeli oraz imporcie piłkarzy z zagranicy. Jeżeli w Twoich żyłach płynie baskijska krew, to jest to pierwszy warunek, by poczuć huragan z trybun na murawie San Mamés. Opierając się na swoich wychowankach Athletic radzi sobie bardzo dobrze od lat, udowadniając, że klucz do sukcesu wcale nie leży w finansowej studni bez dna, w gigantycznych sumach wydawanych nieroztropnie. Po co się rozwarszawiać?

Athletic wygląda zatem jak odmieniec, jak dzikus, a jednak zasiada przy tym samym stole z magnatami typu Real Madryt czy FC Barcelona. Ta inność stawia go w świetle jupiterów jako idącego pod prąd w erze przemysłu futbolowego. Włodarze z San Mamés reprezentują jedną z wyizolowanych strategii jak grać i nadal wygrywać. Zaliczmy zatem Athletic do grona tych, którzy hołdują zasadzie "Pieniądze to nie fszystko" - kopiując precyzyjnie pisownię tytułu jednego z polskich filmów komediowych.

Wspomniani wyżej magnaci Real i Barça wydają się tymczasem przebierać żwawo nóżkami przy stole, próbując robić pokerowe miny, prowadzić wyścig zbrojeń niemal za wszelką cenę, starając się przechytrzyć jeden drugiego, dbając o wypełnienie obietnic dla swoich rozwrzeszczanych socios, kibiców, niczym nieustannie głodnych piskląt w gnieździe: po pierwsze musimy wygrać - mistrzostwo Hiszpanii, po drugie - Puchar Króla, Copa del Rey, po trzecie - Puchar Ligi Mistrzów. Świat umie przede wszystkim liczyć do trzech.

Jednocześnie Real i Barcelona zdają chyba sobie sprawę, że są tymi, których rabuje się z forsy niczym banki w biały dzień bez jednego wystrzału. Będąc zakładnikiem historycznej sławy i mistrzowskiego splendoru, zwłaszcza madridistas z Santiago Bernabeu, muszą dbać o iście królewski wikt i opierunek dla swoich zawodników. Kto chce utrzymać się u władzy Realu, musi obiecywać i płacić krocie za piłkarzy o głośnych nazwiskach. Do tego grona buńczucznych "zakładników swojego sukcesu" należy dorzucić także Bayern Monachium, włoskie Juventus Turyn oraz Inter Mediolan. To przecież dla nich okienka transferowe są niczym starożytny targ niewolników, jarmark sztukmistrzów, bo na nim wybierają tych najlepszych, najpopularniejszych, kolejne klejnoty do korony, wybulając z sakiew bajońskie sumy. Przypominają sędziwych wielmożów, magnatów, którzy wciąż śnią o potędze, polują w pojedynkę z wyboru i strzegą zajadle swoje terytorium. Każdy z tych klubów jest jak drapieżny, samotny wilk. Wyczuwają jednak zapach rosnących w siłę młodych wilków.

Łatwo byłoby wskazać moment, punkt przegięcia, kiedy to radosny futbol niczym piękny i zwinny motyl trafił w kolejne stadium rozwoju i zaczął przepoczwarzać się w monstrualną larwę, żywiącą się ropą naftową. Chcąc nie chcąc byliśmy niemymi świadkami rewolucji przemysłowej w futbolu, która buchnęła parą pieniędzy z niewiadomych źródeł. Inwazja azjatyckich i amerykańskich bonzów na Stary Kontynent wykreowała model przejmowania klubów piłkarskich za grosze, niektóre z nich pogrążone były przecież w długach, szastania szmalem niczym w kasynie gier i stopniowego zawładnięcia siłą liczby zer na koncie, czekiem in blanco, tym, co Europejczycy wypromowali jako najpopularniejszy sport na tej planecie. Nic innego nie może mierzyć się z futbolem i basta! Do tego koszyka możemy zaliczyć "szejkowy" Paris Saint Germain, "hinduskie" Leicester City, "chińskie" AC Milan, czy "amerykańskie" Manchester United oraz FC Liverpool.

Przed barem "Txapela", na ławce oddalonej od wejścia niespełna kilkanaście metrów przysiadł mim. Pojawił się kilka minut przed dziesiątą, jakby tuż przed rozpoczęciem szychty, w swoim charakterystycznym stroju malowanym srebrem, maskującym doskonale jego ludzkie rysy. Zanim jednak wszedł na podium, które przytargał niewątpliwie ze sobą i zaczął stroić miny, siedział z lekka przygarbiony i popijał energetyk z puszki. Doda mu skrzydeł i odleci, pomyślałem.

Jeżeli Mikołaj Kopernik (nie był kobietą! - jak twierdzą w filmie "Seksmisja") uznałby piłkę nożną jako epicentrum ruchu człowieka, to w tym futbolowym świecie satelitami, krążącymi po orbitach byłyby z pewnością "Pieniądze to nie fszystko", czyli Athletic Bilbao i jemu podobne kluby, następnie Samotne Wilki, czyli Real, Barça, Juve, Inter. Dalej mielibyśmy rosnące Młode Wilki, uzbrojone po kły z kapitałem nieeuropejskim, oraz kolejne ciekawe zjawiska.

Jednym z nich jest pędząca kometa RB. Większość firm sponsoruje futbol poprzez regularne wpłaty, licytowanie i wykup miejsca na froncie koszulek jako sponsor tytularny, ale pewna firma - skrót RB - zrobiła skok dalej. Postanowiła przesiąść się z tylnego siedzenia w samochodzie na miejsce kierowcy i w taki sposób budować swoją markę oraz biznes. Kupić klub, wprowadzić go z niższych szczebli rozgrywek na szczyt, to przepis prosty jak zrobienie jajecznicy. Nawet w Polsce o tym wiedzą (Amica, Groclin, Termalica, itepe). Natomiast firma Red Bull zrobiła tak w Austrii (Salzburg), potem w Niemczech (Lipsk), następnie w Brazylii (Brasil) i Stanach Zjednoczonych (Nowy Jork). Brzmi jak interkontynentalna platforma, dająca znacznie więcej możliwości i lepszy przegląd pola.

W tawernie "Txapela" można zamówić ten energetyk, którego historia jest dość banalna. Red Bull powstał w 1987 roku i był napojem dla tajskich kierowców ciężarówek, aby nie zasnęli podczas długich jazd. Z Dalekiego Wschodu przywieziono tę formułę do Europy i puszeczki poszły w ruch.

Jak na razie żadna inna firma nie targnęła się na skopiowanie jeden do jeden projektu RB, mając na uwadze producentów innych towarów. Jednakże samo zmałpowanie interkontynentalnego podejścia i oplecenie pajęczą nicią kilka strategicznych punktów na świecie przyszło dziecinnie prosto firmie City Football Group.

Zastanówmy się. Jaki jest kłopot, aby mieć w każdym z ważniejszych państw świata po jednym z wiodących klubów, co umożliwiłoby świetny przegląd pola talentów, wartki przepływ zawodników z kontynentu X na kontynent Y, kontrolę nad wysokością transferów, zarobków, wszystko to w ramach jednego holdingu, niczym światowe imperium? Żaden. Tak zrobiło City Football Group, mające obecnie w swojej kieszeni: Manchester City (Anglia), Melbourne FC (Australia), Yokohama Marinos (Japonia), Mumbai FC (Indie), New York City FC (Stany Zjednoczone), Montevideo City Torque (Urugwaj), Girona FC (Hiszpania), Sichuan Jiuniu FC (Chiny) i ostatnio nabyte Lommel SK (Belgia). Dość gęsta ta sieć. Jak przy tym wygląda zamknięta, "drewniana" osada Athletic, warowne zamki Realu, Barcelony, czy Juve?

Futbol stał się przemysłem, gdzie dostęp do talentów, cennego surowca oznaczać będzie jeszcze bardziej "być, albo nie być". Im więcej masz działek, im więcej tych hektarów, tym pojęcie ekonomii skali przybiera na sile. Znają to ci, którzy grali w Monopol, prawda? Dostęp do złóż w wielu miejscach i kontrola nad ich eksploatacją pozwala na zgarnięcie większej puli pieniędzy z tego piłkarskiego kasyna, mieniącego się barwami różnokolorowych rozgrywek i meczów o wysoką stawkę, nie zapominając o bukmacherach i ich fortunach.

Za oknem baru "Txapela" mim był już na swoim miejscu i strzelał pozę niby Krzysztof Kolumb ze wspomnianego posągu. Mim wyglądał jak srebrny pal wbity w dno ulicy, po której strumień ludzi przelewał się nieprzerwanie. Jego zatroskany wyraz twarzy wydawał się mówić: "Quo vadis?".

Quo vadis, futbolu?

(© arek.lewenko@interia.pl)

::  Copyright © 2003-2024 MKS Debrzno  ::  Web design by Robert Białek  ::  Wszelkie prawa zastrzeżone  ::